– Udało nam się otworzyć kryptę! – podekscytowany archeolog przekazał informację pracownikowi Urzędu Gminy Orchowo. Było upalne lato 2017 roku. Od paru dni uczestnicy obozu archeologicznego w pocie czoła prowadzili prace na wzgórku nad jeziorem w Rękawczynie. Tam, gdzie według legendy miała znajdować się spalona osada. A więc to nie tylko legenda, to prawdziwe wydarzenia z XIV wieku! A było to tak…

Nad jeziorem zachodziło słońce. Mieszkańcy siedzieli przed swoimi chatami zajęci naprawianiem sieci. Nagłe pojawienie się gromady jeźdźców wywołało w wiosce poruszenie. Wpadli bowiem w szalonym pędzie, tratując po drodze nieuważnych mieszkańców Rękawczyna, którzy rozpierzchali się na boki, jak stado przerażonych kur. Ich przywódca ściągnął gwałtownie cugle, aż kary koń stanął dęba przed najokazalszą z chat – domem Elżbiety i jej syna. Wdowa mieszkała z chłopcem od kilku lat sama, po tym jak zaraza zabiła jej męża i dwoje młodszych dzieci.

Kobieta wyszła na próg i spojrzała na przybyszów. Rozpoznała w przywódcy swojego narzeczonego, od którego uciekła gnana przerażeniem i uskrzydlana przez miłość do innego mężczyzny – Janka, z którym dotarła aż tutaj i przez kilka lat wiodła pełne szczęścia i miłości życie. Stał przed nią, jak przed laty na podwórcu jej rodzinnej siedziby. Mściwy, okrutny i nieobliczalny. Mikołaj – niegdyś jej przyjaciel, a potem największy wróg. Przez lata nic nie stracił ze swojej męskiej urody. Czuła jak bacznie przygląda się jej z końskiego grzbietu. Po chwili zeskoczył lekko, podszedł do niej z uśmiechem nie zapowiadającym nic dobrego i zapytał:

– Tak witasz po latach przyjaciela Elżbieto? Po czym nie czekając na odpowiedź przecisnął
się obok niej do izby. Elżbieta z lękiem w sercu weszła za nim. Zobaczyła, jak rozgląda się wokół z zaciekawieniem, by niespodziewanie odwrócić się i zapytać z wyrzutem:

– Więc dla takiego życia pogardziłaś tym co ci oferowałem?! Elżbieta zdołała się już po trosze opanować i bez drżenia w głosie odpowiedziała:

– Tak wybrałam, a ty powinieneś ten wybór uszanować ze względu na pamięć moich rodziców i naszą przyjaźń.

– Przyjaźń?! Tak to nazywasz?! Miałaś zostać moją żoną! Zgadzałaś się do czasu, aż nie pojawił się ten przybłęda. Od momentu, gdy twój ojciec przywiózł go pod wasz dach, zaczęłaś się ode mnie odwracać. Ciągle tylko słyszałem Janek to, Janek tamto. Czułem, że wymykasz mi się, mimo mojej miłości i przywiązania, którymi ciebie darzyłem.

– Ty nie wiesz co to miłość Mikołaju. Pożądałeś mnie jak kolejnej błyskotki czy kolejnego rączego wierzchowca w swojej stajni. Pamiętasz jak szybko ci się nudziły? Tak samo byłoby ze mną. Myślisz, że nie wiedziałam o tych wszystkich brzemiennych służących, które przychodziły do mojej matki prosząc o łaskę i kawałek chleba? Służących, które potem rodziły twoje dzieci? Byłam młoda i niewinna, ale nie głupia. Tak, uciekłam z Jankiem mimo, iż byłam obiecana od dziecka tobie, bo on kochał mnie prawdziwie.

Mikołaj parsknął pogardliwie:

 – No to dziś kończy się twoje wydumane szczęście. Pakuj się. Jutro zabieram cię na swoje włości. Zostaniesz moją żoną. Powinnaś być zadowolona, że nadal ciebie chcę. Jeśli mi się sprzeciwisz twój szczeniak zginie.

Mężczyzna ruszył ku wyjściu, lecz nagle zatrzymał się i zapytał:

– Pewnie zastanawiasz się skąd wiedziałem, jak ciebie odnaleźć. Otóż zmarł twój nauczyciel – ojciec Bonifacy, a po jego śmierci służba uprzątała zapiski, które ten zdrajca trzymał w swojej izbie i nie zdążył ich zniszczyć. Wynikało z nich, że pomógł wam w ucieczce i wysłał aż tutaj pod skrzydła ojca Maurycego.

Po wyjściu Mikołaja, Elżbieta nie straciła zimnej krwi. Pobiegła najszybciej jak mogła do ojca Maurycego i opowiedziała całe zajście. Razem uradzili, że młody Staszek, syn Elżbiety musi czym prędzej uciekać. Niezawodny ojciec Maurycy napisał list polecający do opata klasztoru w Tyńcu pod Krakowem. Chłopiec dostał jedzenie, zmianę odzieży i matczyne błogosławieństwo na drogę, po czym wyruszył w długą i niebezpieczną podróż.

Następnego dnia Mikołaj i jego świta przybyli tak jak zapowiedział. Elżbieta czekała na nich na środku osady. Obwieściła mężczyźnie, że nigdzie z nim nie pojedzie, bo jej miejsce jest tam, gdzie groby jej najbliższych.

– Nie szukaj mojego syna, żeby zmusić mnie do zmiany zdania. Jego już tu nie ma i nigdy go nie znajdziesz – mówiła spokojnie i z uśmiechem, lecz jej postawa i słowa tak rozwścieczyły najeźdźcę, że bez namysłu chwycił nóż przytroczony do siodła i rzucił w kobietę. Ostrze przebiło serce Elżbiety i upadła ciężko na piach. Nim skonała widziała jeszcze jak jeźdźcy podpalają osadę i odjeżdżają.

Kobiety umyły jej ciało, założyły odświętną chustę i wpięły kabłączki, które zmarła dostała od męża po urodzeniu pierworodnego. Elżbietę pochowano w krypcie spalonego kościoła, który jej mąż Janek stawiał z innymi mieszkańcami. Ludzie natomiast opuścili zniszczone domostwa i zbudowali nieopodal nową osadę.

Przez lata zgliszcza wioski porosły chwastami. Na tereny z trudem wykarczowane przez ludzi znów wkradał się las. Rybacy twierdzili, że czasami widzieli w pobliżu ruin mężczyznę na karym koniu, krążącego niecierpliwie po nadbrzeżu. Jeździec pojawiał się na brzegu jeziora zawsze wtedy, gdy miało wydarzyć się jakieś nieszczęście – pożar, gradobicie czy zaraza.  Ostatni raz widziano go dzień przed wybuchem drugiej wojny światowej, gdy grupa młodzieży kąpała się beztrosko w jeziorze, nie zdając sobie sprawy, że kolejne dni nie będą tak radosne i przyniosą Polsce pożogę i śmierć.