O tym, jak Wyrwidąb i Waligóra smoka w Kampinosie pokonali
Joanna Kiszkis
Nikt już nie pamięta, kiedy to było dokładnie – powiadają jedni, że wtedy, jak król Jagiełło z wojskami ciągnął tędy na Grunwald, inni, że nie, że to tysiąc lat wcześniej, jak jeszcze z kamienia ludzie sobie narzędzia robili. Wiadomo tylko, że w puszczy rzecz cała miała miejsce – tej samej, co ją później Puszczą Kampinoską nazwano. Niezwykła to puszcza do dzisiaj, choć dziś już tamtej dawnej nie przypomina, złożona z wydm piaszczystych, bagien i sosnowych lasów, co drzewa w nich rosną tak proste, wysokie, strzeliste, że na maszty okrętów dawniej je wycinano, pełna zwierza i ptactwa wszelkiego.
Było więc razu jednego, że Dąbrówka, dziewczyna z osady leśnej, poszła na jagody i do domu już nie wróciła. A że dziecka się spodziewała, szukali jej wszyscy wiele dni, tropili – nic, jak kamień w wodę. Nigdy się nie odnalazła.
Co się z nią stało, wiedziała tylko puszcza.
Dąbrówka umarła chwilę po tym, jak urodziła w lesie dwóch synków-bliźniaków. Biedactwa w głos długo płakały, bo nie miał ich kto utulić. A każda matka, gdy słyszy dziecko płaczące, zaraz czujna się robi – nieważne, czy to jej, czy obce. Każda, nie tylko ludzka. Jednego więc chłopczyka wilcze matki zabrały, a drugiego – niedźwiedzie. Jeden z wilczętami się chował, a drugi z niedźwiadkami, obaj silni, zwinni, bystrzy, prawie jak te sosny smukli i wysocy wyrośli. Biegali z łosiami w zawody, z bobrami w strumieniach się pluskali, za rysiami wskakiwali na drzewa. Jednemu na imię dano Wyrwidąb, a drugiemu Waligóra, bo jak nastolatkami byli, głupie im zabawy do głowy przychodziły – jeden drzewa wyrywał, a drugi głazami wielkimi ciskał bez trudu, ale im to szybko pazurzaste łapy przybranych matek z głowy wybiły. Takich brewerii w lesie się nie robi!
Dorastały jednak chłopaki i wiadomo było, że całego życia w lesie nie spędzą. Zebrało się stado jedno i drugie, i uradziły, że na nauki trzeba ich oddać do starego krasnoluda, co koło Truskawia w dziupli dębu jednego mieszkał. Niech ogłady trochę zyskają i idą między ludzi, tam ich miejsce.
I tak to było. Uczył ich krasnolud ludzkiej mowy, na szyszkach i orzechach liczyć kazał, pisać patykiem imiona na piasku, a i zęby szorować trzcinką nadciętą, i kłaki przygładzać, żeby jako tako wyglądali, gdy już na świat wylezą. Oporne były chłopaki do nauki i wcale do opuszczenia lasu nieskore. Ale w końcu czegoś tam się nauczyli, a krasnolud tak im ciekawie o świecie ludzkim opowiadał, że w końcu zapragnęli sami zobaczyć, jak to tam jest.
A gdy jeszcze im pokazał siedmiomilowe buty, w których w jednej chwili pół puszczy można było przeskoczyć, to już sami zaczęli go błagać, żeby ich puścił do świata. Przez jakiś czas jeszcze twierdził, że nie są gotowi, ale w końcu machnął ręką – co ma być, to będzie, powiedział sobie, każdemu dał po jednym bucie, pokazał, którędy iść, i usiadł sobie na korzeniu dębu, fajeczkę pykając, ciekaw, czy jeszcze o nich kiedyś usłyszy.
Tymczasem chłopaki, jak to w siedmiomilowych butach, raz-dwa skoczyli do Ożarowa (co wtedy Ożarowem się nie nazywał, bo za wcześnie jeszcze na to było). Zaraz tam się dowiedzieli, że smok straszny na grodzisko napada, panny młode porywa, wyjada krowy i owce z zagród, ogniem zionie bez litości, i że za jego pokonanie jest nagroda.
Spojrzał Waligóra na Wyrwidęba i mówi:
– Idziemy! Ty pójdziesz od przodu, sosenką go podrażnisz, a ja z tyłu, kamieniem walnę i gotowe!
A Wyrwidąb na to:
– Czekajże. Mówiła ci matka-niedźwiedzica, że zabijać masz tylko wtedy, kiedyś głodny?
Rzecze mu na to Waligóra:
– Mój ty Wyrwidąbku, tu o życie ludzkie chodzi, trzeba potwora utłuc.
Zaś Wyrwidąb swoje:
– A może byśmy go przepłoszyli po prostu?
Nie żeby niechętny był do bitki, co to, to nie, ale jakoś nie miał ochoty na to całe obcinanie łbów – których smok, jak wiadomo, ma co najmniej siedem.
– Wiesz co, mam pomysł – rzekł na to Waligóra. – Chodźmy coś zjeść.
Poszli więc do karczmy, bo na głodno źle się myśli i tam z miejscowymi gadać zaczęli. Ci im opowiedzieli, że takich śmiałków to tu było już kilkunastu, i że żaden smokowi nie dał rady, wszystkich co do jednego pożarł żywcem.
Wyrwidębowi i Waligórze nie trzeba było większej zachęty! Powiedzieli w karczmie, że zapłacą za jedzenie, jak dostaną nagrodę. Karczmarka tylko westchnęła i łzę z oka otarła, bo jakoś do serca jej przypadli ci dwaj kudłacze, a sądziła, że nigdy ich już nie zobaczy.
Poszły chłopaki pod jamę, gdzie smok miał swoje leże.
– Ej, ty jaszczurko wyleniała, wyłaź! – zawołał Waligóra, a Wyrwidąb gwizdnął przeszywająco.
Na to z jamy ryk straszny dało się słyszeć. Rzucili jeszcze do środka parę kamieni, parę obelg, i już zaraz smok wściekły wypadł na nich. Waligóra wskoczył mu na grzbiet i złapał siedem głów jak bukiet stokrotek, a Wyrwidąb po kolei wyrwał smokowi wszystkie zęby. Szarpał się potwór, tłukł ogonem, ale chłopaki dokończyli swoje dzieło, kazali się smokowi wynosić na cztery wiatry i wyjaśnili, co mu zrobią, jak wróci.
Podobno, powiadają ludzie, aż w Krakowie się zatrzymał, ale że ze zbójeckich zachowań nie zrezygnował, to los marny go wkrótce spotkał. W okolicach Kampinosu w każdym razie więcej się nie pokazał.
Wyrwidąb i Waligóra szczodrze obdarowani zostali złotymi dukatami w nagrodę za pokonanie smoka. Karczmarka pieniędzy przyjąć od nich nie chciała. Tak się złożyło, że akurat miała dwie córki-bliźniaczki na wydaniu, więc i niedługo w grodzisku wesele huczne się odbyło.
Bardzo był krasnolud zadowolony, gdy wieści o wychowankach do niego dotarły, a wilki i niedźwiedzie cieszyły się jeszcze bardziej, i postanowiły Ożarowa (co jeszcze tak się nie nazywał) nigdy nie nękać.