O tym, co kryje jezioro Bachotek
Joanna Kiszkis
Bachotek – jedno z najpiękniejszych jezior na Pojezierzu Brodnickim – przyciąga latem nad swoje brzegi okolicznych mieszkańców i turystów. Nie brak tu ośrodków wypoczynkowych ani dzikich plaż, a obfitość ryb w jeziorze zachwyca wędkarzy. Bachotek jest także ulubionym miejscem miłośników ornitologii. W szuwarach wokół brzegów i na wyspie na środku jeziora uważny obserwator dostrzeże nie tylko perkoza, łyskę czy bąka, ale i kormorana, i orła bielika. To miejsce, gdzie dziką przyrodę człowiek otacza szacunkiem, malownicza i spokojna przestrzeń na głęboki, spokojny oddech.
Ale powiadają starzy mieszkańcy, że dawno, dawno temu nie było tutaj jeziora… Gdy zaś zaczniesz pytać, skąd się ono wzięło, niechętnie bardzo odpowiedzą i z ociąganiem.
I nigdy wielu szczegółów żaden nie poda, ot, urywki tylko, strzępy historii. Ktoś słyszał od prababki swojej, ktoś inny jako dziecko podsłuchał, gdy baby przy darciu pierza sobie opowiadały.
Co do jednego wszyscy są zgodni: była tu kiedyś wieś niewielka wśród lasów, z maleńkim kościółkiem, do którego przyjeżdżał msze odprawiać wikary z Pokrzydowa, jako że nie miał Bachotek własnej parafii.
Nie postarali się jakoś o to mieszkańcy, bo wyjątkowo kłótliwi byli. Do niczego razem dojść nie mogli, toteż o ile poszczególne chałupy i gospodarstwa jako tako wyglądały, to o wspólne dobro zadbać nijak nie umieli.
Zawsze najważniejszy był dla nich tylko własny interes. O, na przykład droga przez Bachotek wyglądała jak siedem nieszczęść, dziura na dziurze, kamieni pełno. Wiosną przejechać się po niej nie dało ani nawet przejść suchą nogą, błota bowiem po wiosennych deszczach było tam po kolana.
A skoro nie umieli się dogadać nawet w takiej prostej sprawie, nie liczył się Bachotek w okolicy wcale. Na sam dźwięk tej nazwy ludzie tylko ramionami wzruszali – każdy wiedział, z czego wieś ta słynie i nikt z nią mieć nic wspólnego nie chciał.
A nienawiść wzajemna coraz to większa rosła w Bachotku. Od słów zwyczajnych, przez głosy podniesione i obelgi najgorsze, jakimi się obrzucano na dzień dobry, po pięści zaciśnięte, a i niejedno oko podbite, nos złamany.
I nie potrzeba im było czarownicy we wsi, która by zaklęcia rzucała. Oni się tak między sobą kłócili, że sami sobie największą krzywdę robili. Nijakiego uroku nie trzeba było rzucać, gdy do tego już doszło, że sąsiadka sąsiadce kury potrafiła wytruć.
– Ja ci kur moich nie daruję, wywłoko ty zezowata! – darła się Półjankowa do Rychcikowej.
– Cichaj, babo głupia, kur ci żal? Nie trzeba było królików moich do lasu wypuszczać, masz za swoje! – ta jej na to.
– Sama sobie króliki wypuściłaś – kłamała w żywe oczy wściekła Półjankowa – a na mnie gadasz, czekaj no, zobaczysz, co teraz będzie, ani dnia, ani godziny nie znasz, ty…
A która naprawdę zaczęła i co się takiego stało – ani nikt już nie pamiętał, ani wiedzieć nie chciał. I tak w całej wsi. Słowa „przepraszam”, „wybacz”, „nie gniewaj się” jakby nie istniały w ich słowniku.
Chłopy jeszcze gorzej. Przynapił się który, to i powodu nie potrzebował żadnego, żeby przyłożyć sąsiadowi. Dzieci nawet, które umieją się ze sobą bawić wszędzie, mądrzejsze od starszych i nieskłonne różnic szukać, w Bachotku z procy do siebie strzelały.
Rosła, rosła nienawiść, rosła zazdrość i podłość wszelka, już tak w ludziach kipiała, że i sąsiadów im było mało.
Oj, biedny był ten wikary z Pokrzydowa, młody księżoszek, co niewiele o życiu wiedział, a co go proboszcz na posługę w Bachotku wyznaczył. Niejedną noc przepłakał w ukryciu, bo same upokorzenia go tam spotykały. „Modlą się pod figurą, a diabła mają za skórą”, myślał sobie źle o ludziach z Bachotka, a chociaż starał się ich zrozumieć i wybaczyć im krzywdy doznane, trudne to było bardzo.
Każdej niedzieli rano wstawał z dłońmi drżącymi i bliski płaczu, ale mówił sobie, że poddać się nie może, bo jeśli on się podda, to koniec będzie Bachotka.
Nie wiedział, biedaczysko, co mu szykują oszaleli z nienawiści mieszkańcy. Nie wiedział i w głowie swojej czystej a naiwnej nigdy by nawet nie odgadł.
Dlatego, gdy pewnej nocy bezksiężycowej przyleciał na plebanię zdyszany Waluś, prosząc księdza do chorego, nie mógł przecież owieczkom swoim odmówić.
Szli więc prędko razem przez las ciemny, wikary zatopiony w modlitwie, a Waluś złośliwie pod nosem uśmiechnięty. Gdy dotarli do wsi, ksiądz już prawie biegł.
Zapukał do chaty, rzęsiście oświetlonej, wpuszczono go. Podszedł do posłania, gdzie chory miał czekać na ostatnie namaszczenie, odkrył kołdrę…
W łóżku leżała wielka, martwa świnia.
Ksiądz obrócił się powoli ku zebranym, a oni w jednej chwili wybuchnęli przerażającym, dzikim śmiechem. Pokładali się dosłownie, bili pięściami w kolana, zadowoleni, że taki żart im się udał, ryczeli ze śmiechu, baby szturchały się w boki nawzajem, chłopy klepały po plecach, dzieci kwiczały uradowane…
– Ludzie… Ludzie kochani, co wyście narobili… – zdążył jeszcze wyszeptać ksiądz, nim któryś z chłopów podszedł do niego z tyłu i z całej siły uderzył w głowę kłonicą.
Osunął się nieprzytomny księżoszek na klepisko, ku jeszcze większej radości zebranych. Wtem! Z nocnego nieba uderzył w chatę grom! Rozpętała się straszliwa ulewa. Ludzie rozbiegli się, chcieli do swoich chat wracać, ale rozgniewane niebiosa lały deszcz z taką mocą, jakby wszystka woda ze Strażymia nagle Skarlanką do Bachotka spłynęła. Nie zdążyli jeszcze do płotu dobiec, a wody już mieli po pas, po piersi…
Szła wieś na dno, wodą zalewana, zapadając się coraz głębiej i głębiej. Już jabłonie w sadach przykryte były całkiem, zaraz i dachy obórek zakryła woda, a szły z nieba strugi, jakby cebrami lano wodę w poniedziałek Wielkanocy.
Utonęli wszyscy, zniknął ślad po Bachotku. Gdy wstał poranek cichy i jasny, w środku lasu nie było wsi, lśniła tylko spokojna tafla jeziora.
Nie minęło czasu wiele, aż zwiedzieli się ludzie w całym powiecie. Po prawdzie, to nie wiedzieli ludzie, co o tym myśleć. Jedni mówili, że dobrze im tak, zasłużyli na karę i wieczną niepamięć, inni – że niemożliwe, by ani jednego sprawiedliwego w Bachotku nie było, i że zbyt srogo ich niebiosa ukarały.
A inni jeszcze, patrząc w przejrzystą toń jeziora, dumają sobie nad tym, że kłócić się nie warto, a na nienawiści wzajemnej nic trwałego zbudować się nie da. Bo to ani jednej chaty na dnie nie widać, choć czystszą wodę od Bachotka trudno znaleźć w okolicy.