W dzisiejszym herbie Ozorkowa widzimy godło herbu Odrowąż i czółenko tkackie. Niewiele jednak brakowało, by widniała w nim – ni mniej ni więcej – srebrna owca, która wspina się przednimi kopytkami po murze, a na jej głowie siedzi złoty kruk.

Taki rysunek dziś jeszcze można odszukać w archiwach. Znawcy heraldyki, czyli nauki o herbach, powiedzą, że owcze runo to symbol sukiennictwa – Ozorków był w XIX wieku ważnym ośrodkiem tkackim – a kruk to herb rodu Starzyńskich, którzy położyli ogromne zasługi dla ówczesnego rozwoju miasta. Ale historia Ozorkowa nie zaczęła się przecież w XIX wieku! Może owca i kruk wzięli się z zupełnie innej opowieści?

Ozorków to dawna osada nad Bzurą, pamiętająca jeszcze czasy średniowiecza i księstwa łęczyckiego, którym władał wtedy Władysław Garbaty, bratanek Łokietka. To w tamtych czasach, siedem stuleci temu, zapisano pierwszą wzmiankę o małej wsi wśród lasów i bagien. Inaczej wtedy okolica wyglądała. Dukt leśny, na Łęczycę wiodący, wąski był, kręty między mokradłami, pełen korzeni wystających – całkiem nie to, co dziś, gdy szybkie drogi i autostrady łączą Kraków z Gdańskim, przez sam Ozorków przebiegając.

Gdyby taką prostą i wygodną drogą książę łęczycki wracał lata jednego z Krakowa, pewnie koń jego ulubiony podkowy by gdzieś na korzeniu nie zgubił. Pech jednak chciał, że ledwie pół dnia drogi od zamku taka przygoda się księciu wydarzyła. Zatrzymać się więc musiał orszak, na szczęście tuż właśnie nad rzeką polana z kilkoma chatami była, do dóbr państwa Szczawińskich wtedy jeszcze należąca. Część konnych książę puścił przodem, by do zamku wracali, został tylko z trójką najbliższych rycerzy, ciekaw, jak też ludziom się tu żyje.

Rwetes we wsi zapanował straszny, każdy chciał księciu się pokłonić – a ściślej, powiedzmy to sobie szczerze, zobaczyć go z bliska. Osobliwie wszystkich ciekawiło, czy książę nosi garb prawdziwy. Co robić, na ludzką ciekawość rady nie ma i nie było nigdy. Rzucili więc zajęcia swoje wszyscy – czy kto w polu, czy w obejściu robił – i dalej tłoczyć się pod wójtową zagrodą, w ukłonach, ale ukradkiem na księcia popatrując. 

Zwyczajny był książę takich spojrzeń od dziecka – po prawdzie, nie bardzo już się tym przejmował, ale przyboczni jego srogo na wieśniaków popatrywali, gotowi na jedno księcia skinienie rozpędzić tłumek. Powietrze jakby zgęstniało od tych spojrzeń, w obie strony słanych. A upał był do tego okrutny. Sierpniowy skwar aż liście zwijał na rozłożystej lipie, pod którą książę Władysław w obejściu wójta zasiadł. Wójtowa lipowe kwiatki fartuchem zmiotła ze stołu i do kuchni pobiegła po chleb, świeżo właśnie z pieca wyjęty, wołając po drodze do syna:

– Bolko, przynieś no dzban mleka zsiadłego z piwnicy, a chyżo! Panowie spragnieni ochłody być muszą!

Wójt tymczasem zasiadł z księciem pod lipą i na pytania różne mu odpowiadał, opisując życie w osadzie. Rzucał jednakże niespokojne spojrzenia: a to na drzwi do chaty, a to na piwniczkę, a to na tłumek, za płotem się kłębiący. „Gdzież to żonisko moje przepadło, jak długo na poczęstunek książę czekać raczy”, myślał sobie. „A tego Bolka to po śmierć posłać jeno. Ile czasu można mleko do dzbana lać? I niechże by już ci ludkowie do roboty swojej wracali”, denerwował się, przygryzając wąsiska.

Ale oto Bolko niósł już dzban pełen zimnego mleka i gliniane kubki dla gości. A za chłopakiem krok w krok – cóż to za dziwo! – szła kulawa owca z krukiem na głowie. Książę zamrugał oczami, jakby chciał się pozbyć sprzed oczu zjawy majaczącej, i pokręcił głową. Wójt pomyślał, że teraz to już naprawdę niedobrze, porwał się z miejsca, mleko do kubków zaczął rozlewać, dla odwrócenia uwagi zachwalając jego smak i świeżość.

Goście sięgnęli po naczynia. Wtem!

– Ozorrrem, ozorrrem! – zachrypiał kruk, gdy książę podniósł kubek do ust.

Omal Władysław z ławy nie zleciał! Wójt struchlał. Nie dość, że cała wieś zza płotu gapi się na księcia, jeszcze to ptaszysko na dodatek śmiało głos zabrać! Na chwilę cisza zapadła taka, że aż brzęczenie pszczół z Maciejowej pasieki za wsią wszyscy usłyszeli. Ale tylko na chwilę. Co za ulga! Książę wybuchnął tak serdecznym śmiechem, że razem z nim i jego rycerze, i wójt z wójtową, która w końcu z chlebem nadbiegła, i wreszcie wszyscy wieśniacy aż po udach się klepali z radości, a kruk skrzydłami trzepotać zaczął.

– Mówcie, co to za ptak, kto go gadać nauczył?

Okazało się, że to Bolko kruka od pisklęcia chował, wypadłego z gniazda. Ptaka wykarmił, oswoił, i jakoś tak się złożyło, że i ludzkiej mowy wyuczył. Szczególnie z jedną z owiec ptaszysko się zaprzyjaźniło, kulawą, więc na ubicie przeznaczoną, której jednak życie darowano, bo wszystkich radowała, w parze z krukiem po wsi chodząc.

Bolko opowiadał, a książę wypytywał go o wszystkie szczegóły. Dla księcia była to nowość wielka, nigdy wcześniej nie widział gadającego ptaka. Tak mu się te zwierzęta spodobały, że rozkazał je na dwór łęczycki zabrać, razem z Bolkiem, który został książęcym dworzaninem. Osadę zaś, na pamiątkę tego zdarzenia, Ozorkowem zwać zaczęto. Bolko nie zapomniał o swojej rodzinnej wsi i zawsze, kiedy ważna sprawa jakaś była, umiał książęcego ucha i serca nakłonić z korzyścią dla ozorkowian, wieś rosła więc w zasobność i znaczenie.

Czy mogło tak być? Mogło, oczywiście. Czy było? Kto wie… W dziejach miast i miasteczek przypadki mają większe znaczenie, niż nam się może wydawać. A często bywa, że to ludzie sami, ciekawością wiedzeni, niezwykłe przypadki wywołują.

Wiele, wiele lat później, gdy Ozorków przeszedł w ręce pana Starzyńskiego, ten sprowadził tu sukienników z dalekiej Saksonii, rozpoczynając nowoczesny, przemysłowy rozdział w dziejach miasteczka, który na wiek z okładem określił jego tożsamość. Pamiętać trzeba, że to tu właśnie, w Ozorkowie, zaczęła się włókiennicza historia całego regionu. I choć dziś gospodarcze dzieje innymi drogami już się toczą, Ozorków pozostaje ważnym i prężnie rozwijającym się miejscem na mapie Polski.