Na gostynińskiej ziemi, którą dwie rzeki – Wisła i Bzura – w ramiona biorą, leżą Strzelce. Wieś to dawna i zacna, a w herbie ma trzy złote okręgi i złotą kuszę. Komuś, kto czytać herby potrafi, już na ten widok cząstka dziejów się odsłoni.

Trójłucze, te trzy koła splecione ze sobą w kształt, jaki widać w oknach gotyckich kościołów, to symbol Świętej Trójcy. I rzeczywiście – w Strzelcach stoi kościół pod tym wezwaniem, wzniesiony w XIV wieku, krótko po tym, jak król Kazimierz, ostatni z Piastów, nadał tę ziemię swoim strzelcom. Dziś tylko nazwa i kusza w herbie przywołują pamięć dawnych wieków. I nikt nie pamięta czasów, gdy strzelcy królewscy wznosili tu pierwsze chaty i karczowali puszczę.

Po prawdzie, to i nie mógł pamiętać ich już sto lat później zacny gospodarz Mikołaj. Tyle wiedział o tamtych dniach, co z pradziada opowieści, a wiele tego nie było. Co po ojcach miał na pewno, to bystre oko i silną dłoń do naciągania cięciwy. I piękne kusze, co w komorze na ścianie wysoko wisiały.

Tak się przynajmniej Mikołajowi jeszcze przed chwilą zdawało, gdy siedział przed chatą, grzejąc się w popołudniowym słońcu. Bo oto właśnie z błogiej drzemki wyrwała go… strzała, która – niewprawną ręką w ruch widać puszczona – spadła mu nagle koło stopy.

– Bogna, dziewczynisko ty nieusłuchane, a chodźże mi tu zaraz! – wrzasnął rozjuszony, zrywając się na równe nogi.

Zza gruszy wyjrzała dziewczynka z płowym warkoczem. Ze spuszczoną głową, wlokąc za sobą kuszę, podeszła do ojca.

– Nie gniewajcie się, panie ojcze, ja tylko…

– Ilem to razy ci gadał, że broni z komory masz nie ruszać, szelmo! Wzięłabyś się do dziewczyńskich zajęć wreszcie!

– Ale tatko…

– Co tatko, co tatko! Jak tyś tę cięciwę zdołała… – Mikołaj gotował się jeszcze, ale coś takiego już było w prostym, otwartym spojrzeniu córeczki, że długo się na nią gniewać nie umiał.

– Nauczcie mnie strzelania, tatko, proszę… – i jeszcze te rączki jak do modlitwy ułożyła, patrzcie ją.

Mikołaj wzniósł oczy do nieba:

– Święta Trójco, a miej mnie w opiece, bo nie zdzierżę. –

Oj, mieli Mikołaj z Mikołajową kłopot. Nie dał im Bóg syna, córkę tylko, choć Mikołajowa i w kościele do Świętej Trójcy modły zanosiła, i do zielarki starej, Małgorzaty, po wywary – biegała. Nic nie pomogło. Bogna tylko jedna, śliczna i zdrowa dziewczynka na świat przyszła. Ale jakby Pan Bóg na niebiosach jeszcze i zażartować chciał z Mikołajów, córka im rosła dzika jak pokrzywa. Ani do haftu, ani do śpiewu, ani do modlenia, ani do przędzenia – nic, tylko po lesie uganiała, po drzewach jak wiewiórka skakała, jajka z gniazd jak łasica wybierała, gęsi płoszyła, aż warkocz wiecznie potargany tylko za nią furczał. Oj, mieli kłopot. A teraz jeszcze to – z kuszy ją naucz strzelać. Będzie musiał z żoną pomówić wieczorem.

I pomówił Mikołaj z żoną, i popłakała Mikołajowa, i poszła znów do zielarki Małgorzaty po radę, a potem jeszcze raz do Świętej Trójcy. I siedli rodzice jedynaczki, i z nią się w końcu rozmówili. O czym wtedy gadali, nikt nie wiedział w całej wsi, tylko Małgorzata. Ale ona pary z gęby nie puściła nigdy – a ładnych to już kilka lat minęło – choć wiele bab ciekawskich pytało ją o to.

Bogna wyrosła na piękną dziewczynę. Pomagała matce przy gospodarstwie jak umiała, choć niechętnie. Chleb piekła na przykład wyborny, ale już jak nić uprzędła czy kurę oskubała, to Mikołajowej tylko taka pionowa zmarszczka spomiędzy brwi zejść nie chciała, a i siwych włosów na skroniach przybywało. Nie gadała też już nic Mikołajowa, gdy mąż jej z córką raz na jakiś czas znikali w lasach na parę dni. Ustalili, że nie będą o tym gadać i już. Tak było. Większe są nieszczęścia, dumała sobie czasem Mikołajowa, oj, większe.

– A gdzie to Bogna wasza, co? – ciekawski głos sąsiadki wytrącił Mikołajową z takiej właśnie chwili zamyślenia. Stała nad zagrodą dla kaczek z przetakiem w ręku, chciała im jeszcze podsypać otrąb, zanim pójdą z mężem na turniej popatrzeć.

– Nie poszła ona tam do rycerzy aby? Panna jak malwa dorodna, oczy aż rwie, chłopaki za nią sznurem, a ona…

– Oj, kochana, a to nie wasza koza tam w szkodę polazła, w Andrzejów marchew? – wdzięcznie zmieniła temat Mikołajowa. Strzepnęła przetak i wykorzystując zaabsorbowanie sąsiadki, odwróciła się na pięcie i poszła do chaty, korale i chustę założyć. Czas było na turniej iść, jeśli dobre miejsca mieli jeszcze znaleźć.

Gdzieś daleko zawsze jest wojna, ale cięciwy strzeleckich kusz napinały się w obronie Korony wiele, wiele lat temu – w wielkiej grunwaldzkiej bitwie, gdy pod księciem mazowieckim Siemowitem w bój poszły ze strzelczanami. Pomarli dawno ci kusznicy, a ich dzieci i wnuki rzemiosłem wojennym już parać się nie musiały, tyle co na zwierzynę zapolować czasem albo – jak dziś – zmierzyć się w zawodach strzeleckich.

Bo raz w roku odbywał się w Strzelcach turniej strzelców, na który przyjeżdżał wraz z małżonką i całą świtą rawski wojewoda Jan Grot. Wielkie to było święto dla całej wsi i okolic, aż z Gostynina, ba, aż z samego Płocka do Strzelc na ten dzień goście zjeżdżali. Rycerzy zatrzęsienie, rżenie koni, upał, kurz w powietrzu, ścisk, nawoływania kramarzy, wrzaski dzieci – po prawdzie pod koniec zawodów wszyscy byli już trochę zmęczeni, i zawodnicy i publiczność. Ale po rozniesionych niemal w pył słomianych tarczach czekała na strzelców jeszcze jedna, ostatnia, najtrudniejsza konkurencja – trzeba było ze stu kroków trafić w bryłkę soli.

Wyczyn nie lada. Oto trójka najlepszych kolejno składa się do strzału, dwóch odpadło, żegnanych przez gawiedź jękiem zawodu i gwizdami. Wreszcie do strzału składa się ostatni.

Cisza jak makiem zasiał.

Puszczona cięciwa śpiewa przeciągle, strzała strąca z miejsca bryłkę soli, tłum zrywa się z miejsc i wyje ze szczęścia, gdy wtem…

Spod hełmu zwycięzcy wysuwa się długi, płowy warkocz!

Nad placem zapada cisza.

– Dyć to nasza Bogna! – Stasiek, wioskowy głupek, wykrzyknął wreszcie na głos to, co wszyscy już i tak wiedzieli. Bogna zdjęła hełm i dumnie odrzuciła znad oczu spoconą grzywkę. Ukłoniła się wojewodzie, ale nie spuściła z niego hardego spojrzenia. Wojewoda przygryzł wąs, nie wiedząc, co ma począć z tak śmiałą dziewczyną. Nagrodzić ją za znakomity strzał czy ukarać za zuchwalstwo?

Wtem z miejsca poderwała się wojewodzina.

– Czyż nie talent się tu liczy? Gorszy ten, kto jest w spódnicy? – zapytała głośno. Podeszła do Bogny, wzięła z jej rąk kuszę, naciągnęła cięciwę i strzeliła w sam środek tarczy.

Takich wiwatów i krzyków radości – już nie wiadomo, czy na cześć Bogny, wojewodziny, czy wojewody, który nagrodził Bognę pokaźnym trzosem talarów – Strzelce nigdy dotąd nie słyszały. Do późnego wieczora paliły się ogniska i lały strugi miodu, rycerze zalecali się do Bogny, Mikołaj tańczył z Mikołajową, wojewoda patrzył wojewodzinie głęboko w oczy, i wszyscy byli bardzo szczęśliwi. Nawet koza, która – przez nikogo w końcu nie przeganiana – wyjadła Andrzejom całą marchew.